z cyklu • SPOŁECZEŃSTWO • WYWIAD ŚWIAT W OBIEKTYWIE (NR 22) 06.05.2013rozmawia Marek Surzyn Po wyjątkowo długiej tegorocznej zimie nadeszła nareszcie wiosna, a z nią na nowo nabraliśmy chęci do życia. Pogoda sprzyja bliższym i dalszym wyprawom - szybciej niż nam się wydaje, zaczną się wakacje i większość z nas ruszy w świat. W związku z tym postanowiłem porozmawiać z Markiem Arcimowiczem, który niedawno mnie odwiedził. Postać na tyle barwna i ciekawa, co pozytywna - z wykształcenia architekt-planista, z zawodu fotograf do zadań specjalnych, instruktor narciarstwa, podróżnik. W 1994 r. drogą lądową przez Rosję, Kazachstan, Chiny, Tybet pierwszy raz wjechał do Nepalu. Przez wiele lat pracował tam jako przewodnik trekkingowy i raftingowy. Marek Surzyn: Jak żyjesz?
Marek Arcimowicz: W rozkroku. Raz między Azją a Europą, a zaraz między Ameryką a Europą. Świat się skurczył niemiłosiernie i nabrał tempa. Internet, telefony komórkowe - w zasadzie wyjeżdżając nawet daleko pozostajemy w kontakcie - więc w dużej mierze jest tak, jakbyśmy nie wyjeżdżali. Żeby naprawdę podróżować, trzeba odciąć się - na czas podróży - od miejsca zamieszkania. Przypomina mi się stare przysłowie Lao Tzu: "Dobry podróżnik nie ma niezmiennych planów i nie jest skoncentrowany na docieraniu do celu podróży". Minęło kilka tysięcy lat i nic się nie zmieniło! To zdanie zyskało na znaczeniu - można je jeszcze bardziej odnieść do życia, a nie tylko do podróży.
| Internet zmienił wszystko. Ludzie podróżują masowo, ale w 99% to jest turystyka, zaliczanie. Teraz jest łatwiej - trzeba mieć w zasadzie tylko pieniądze i chęci. Wsiadamy do samolotu i za kilkaset dolarów lądujemy na innym kontynencie. Wszystko wydaje się łatwe do sprawdzenia i zorganizowania - hotele, ceny, przejazdy. Na miejscu oczywiście wiele rzeczy wygląda inaczej, frycowe płaci się zawsze, ale strumień turystów to duży popyt - a duży popyt to wzrost cen. Internet działa w obie strony - i w takich Indiach sprawdzają już, ile co kosztuje w Europie czy USA. Przez to nie ma już wyjazdów za 200-300$ na miesiąc. Tyle lub dużo więcej wydaje się teraz w tydzień. Skończyły się lata beztroskiej włóczęgi za grosze.
Z mojej perspektywy taki masowy typ turystyki zabił styl życia, który wiodłem wcześniej. Kiedyś podróżowali indywidualnie głównie ci, dla których to był sposób na życie - alpiniści, naukowcy, włóczędzy. Takich ludzi było znacznie mniej. Czasem czułem się jak członek tajnego zgromadzenia - bo bez internetu i przewodników jakie mamy dzisiaj, to była "wiedza tajemna". Gdzie załatwić wizę, gdzie przesiąść się z pociągu do autobusu, jak przekroczyć granicę lądową między Iranem a Pakistanem itd. Spotykaliśmy się na szlaku albo na zlotach i przekazywaliśmy te informacje. Ale normą w trasie było, że przez miesiące można nie spotkać nikogo z Polski, a osoby z Zachodu liczyło się na palcach jednej ręki. Inna sprawa, że z powodów finansowych jeździliśmy głównie lądem - na rowerze albo czym się dało. Swój pierwszy raz w Azji "zaliczyłem" jadąc przez Białoruś, Rosję, Kazachstan, Chiny, Tybet, Nepal, Indie itd...
Marek Surzyn: Wtedy się zaczęło?
Marek Arcimowicz: Nie, dużo wcześniej. Podróżować chciałem od 6. czy 7. roku życia, kiedy od dziadka dostałem szkolny globus, a ojciec męczony setkami pytań uświadomił mi, jak duży i zróżnicowany jest świat. Potem od razu przyszły książki podróżnicze. Zawsze, kiedy myślałem o zawodzie i przyszłym życiu, celem były podróże. Marynarz, ichtiolog, w końcu architekt. Studia skończyłem, ale wygrała fotografia. 20 lat temu zrozumiałem, że utrwalanie i przekazywanie emocji z podróży jest tym, co chcę robić. Wtedy jeszcze był taki zawód...
Marek Surzyn: Teraz nie ma?
Marek Arcimowicz: Ano nie ma. Mnóstwo ludzi robi fotografie i udostępnia je w sieci. Kupuje się fotografie w bankach zdjęć, ktoś to składa do kupy i dokonuje wyboru, zwykle nawet nie mając pojęcia na temat materiału. Zdjęcia wyglądają kolorowo i ładnie, ale treści i emocji w nich nie ma. I to jest dla mnie jeden z powodów kryzysu mediów, głównie drukowanych. Ale to długa opowieść.
Oczywiście są zlecenia, które się wykonuje mniej czy bardziej regularnie. Niemniej ani etatów w prasie ani zawodu photojournalist - czyli fotoreporter w zasadzie już nie ma. Myślę, że sporo profesji "zawdzięcza" podobną sytuację duetowi: internet+ komputeryzacja.
| Marek Surzyn: Święte słowa, podobnie jest na rynku muzycznym. Ale co dalej z Tobą?
Marek Arcimowicz: To jest mój drugi rozkrok! Pierwszy był w przestrzeni, a ten jest w czasie. Może powinienem odpuścić i zmienić zawód, ale ilekroć próbowałem, to dostawałem kolejne dobre zlecenie. Z jednej strony trudno się pogodzić z faktem, że ukochany zawód, który wykonywałem z ogromną satysfakcją, przestał istnieć, z drugiej na logikę patrzę w przód.
Marek Surzyn: Mógłbyś bardziej konkretnie?
Marek Arcimowicz: Możliwości jest masa. Przez lata równolegle pracowałem jako fotograf reklamowy dla dużych agencji i klientów - z australijskim bankiem włącznie. Robię też sporo fotografii architektury - z racji wykształcenia jest mi łatwiej. Teraz na przykład korzystam z moich wcześniejszych doświadczeń, bo zanim zacząłem się utrzymywać wyłącznie z fotografii, żyłem ładnych parę lat jako organizator wypraw, przewodnik w Nepalu i Indiach. W sumie spędziłem tam kilka lat życia i byłem z 30-40 razy. Mam masę znajomych, kilku bliskich przyjaciół. Znam te kraje lepiej niż Polskę. Połączyłem więc pomysł ciekawych wyjazdów i warsztatów fotograficznych. Ekskluzywnie, w małych grupach pokazuję miejsca, których nie pokaże żadne biuro podróży. Bo nocujemy na przykład u moich przyjaciół w pałacu maharadży. I wiem, że jeśli ludzie są zachwyceni i wracają na kolejne imprezy, to oznacza, że robię to dobrze. A to daje satysfakcję. Jednak by ludzi uczyć i przekazywać dobrą energię - trzeba się też ładować. A to daje mi moje własne podróżowanie.
Marek Surzyn: To znaczy?
Marek Arcimowicz: Wyjazdy w dzikie, niezeksplorowane regiony.
Marek Surzyn: Są takie jeszcze? W dobie google earth?
Marek Arcimowicz: Tak. Są też rejony nieskartowane - to znaczy nieistniejące na mapie. I choć teoretycznie mapa ma pokrycie (tak wygląda na ekranie), to w praktyce okazuje się, że nie ma to żadnego odniesienia do rzeczywistości. Rok temu wróciłem z drugiej, udanej próby zdobycia szczytu Tramen Tepui - na granicy Gujany i Wenezueli, który miał opinię "góry nie do wejścia". Wcześniej na płaskim wierzchołku góry stołowej byli speleolodzy ze Słowacji (lata 70.). Ktoś tam jeszcze - tak jak oni - wleciał śmigłowcem raz czy dwa, to wszystko. My dotarliśmy do wioski indiańskiej, dogadaliśmy się z Indianami - dostaliśmy pozwolenie na przejście i niewielką pomoc w dojściu do naszej "bazy". Dla nich to też była podróż w nieznane, bo nigdy się tak daleko nie zapuszczali.
Marek Surzyn: Trudno uwierzyć, jak na starych wyprawach 100 czy 200 lat temu!
Marek Arcimowicz: Dokładnie tak. Indianie mieli ze sobą stale broń, bo nie wiedzieli, czy na przykład nie wejdą na terytorium innych Indian żyjących od strony Gujany. Żeby było ciekawiej - Iza Stachowicz, młoda biolog z Krakowa, która uczestniczyła w obu wyprawach (2011 i 2012) odkryła w masywie "naszej" góry nowe 3 gatunki motyli i jeden nieznany gatunek żaby!
Było bardzo ciężko, omal nie zginąłem parę razy, ale było warto. Całe przedsięwzięcie było realizacją największych dziecięcych jeszcze marzeń: wyprawa ze wsparciem Indian w dzikim, dziewiczym regionie, wejście na niezdobyty wcześniej, trudny wierzchołek, opisywanie i korekty istniejących map, tworzenie nowych z nadawaniem nazw geograficznych włącznie. Wisienką na torcie okazały się odkrycia przyrodnicze Izy. Wszystko pod patronatem Wenezuelskiej Akademii Nauk, Uniwersytetu Jagiellońskiego i National Geographic Polska.
| Marek Surzyn: Wszyscy weszliście na szczyt?
Marek Arcimowicz: Nie. Na wyprawie był Michał Kochańczyk, bardzo doświadczony alpinista i podróżnik, afrykanista z wykształcenia - pełnił funkcję kierownika. Była wspomniana Iza Stachowicz i dwóch Wenezuelczyków - wspinaczy Alberto Raho i Mario Osorio. To z nimi dwoma stanąłem na szczycie 14 lutego 2012.
To był ogromny wysiłek, masa pracy i łut szczęścia. Weszliśmy w ostatnim możliwym momencie, a wyprawa przypominała mi bardziej wspinanie w Himalajach niż tropikalne skały. Ciężka pogoda, ciągłe deszcze, błoto, silne wiatry, obrywające się skały, brak porządnej asekuracji, szczeliny, w których można zginąć. Przez tę wilgoć i wiatr marzłem bardziej niż w Himalajach.
Marek Surzyn: Tam też się wspinałeś?
Marek Arcimowicz: Wiele razy, a kilka w doborowym towarzystwie.
Do najważniejszych zaliczyłbym Piotra Pustelnika, Piotrka Morawskiego, Ryszarda Pawłowskiego czy Annę Czerwińską. Jednak na ośmiotysięcznik nie udało mi się wejść. Zacząłem bardzo ambitnie - od Południowej Ściany Annapurny, która ma opinię podobną do K2, tylko jeszcze gorsze statystyki. Co drugi alpinista ginie.
Marek Surzyn: Nie bałeś się?
Marek Arcimowicz: Bałem, ale tam dużo więcej zależy od ciebie niż w "zwykłych sytuacjach". Dopiero wróciłem z Wenezueli - życie w Caracas to dopiero odlot! Na każdym kroku mogą ci łeb odstrzelić. Tydzień temu na lotnisko odwieziono nas opancerzonym samochodem i pod eskortą 3 policjantów na motocyklach.
| Marek Surzyn: Co podróże zmieniły w twoim życiu?
Marek Arcimowicz: Wszystko. Nadały mu sens, dały pieniądze na życie i ukochany zawód, który wciąż uprawiam. Fotografowałem we wszystkich strefach geograficznych, dla najlepszych klientów. Oczywiście takie życie ma swoje konsekwencje, nie obyło się bez ofiar. Życie prywatne parę razy legło w gruzach, nie dorobiłem się milionów - ale są różne przejawy czy definicje bogactwa - i można powiedzieć, że licząc bogactwo życia - jestem miliarderem ;)
Marek Surzyn: Dziękuję za rozmowę. Muszę koniecznie wybrać się do Samotni do Twojej szkoły górskiej.
Autorem zamieszczonych zdjęć jest Marek Arcimowicz.
www.arcimowicz.com |